Przykuwająca wzrok, lekka jak piórko, obdarowana wysokiej klasy osprzętem i zrodzona na "polskiej" desce kreślarskiej. W teorii wszystko gra, ale najważniejsze pytanie brzmi: „Czy ta rybka lubi się ścigać”? Zapraszamy na randkę spod znaku rasowego Cross Country.
Michał Bińczak
Gdy moim oczom ukazała się po raz pierwszy... poczułem jakbym dostał w zęby. Tylu napisów, motywów graficznych i barw nie widziałem już dawno. Główny schemat składa się z trzech, rozsądnie dobranych kolorów, ale praktycznie wszędzie umieszczono całe multum innych, drobnych detali. Pomimo iż osobiście wolę nieco oszczędniejszy design i bardzie powściągliwe operowanie naklejkami – doszedłem do wniosku, że w tym przypadku ma to jakiś swoisty urok. Monteria wygląda po prostu jak gotowy do startu bolid Formuły 1 i u większości przedstawicieli kolarskiego i nie-kolarskiego świata wywołuje raczej dobre skojarzenia. Z czasem cała ta pstrokacizna zaczęła mi się nawet trochę podobać (kto wie – może wpłynęły na to jednoznacznie pozytywne opinie ze strony płci pięknej).
No ale nie marnujmy czasu na kolorki tylko przejdźmy do rzeczy ważniejszych. Wyciągając rower z kartonu przeżyłem niemały szok spowodowany jego masą... a raczej jej brakiem. W sumie ostatnimi czasy przywykłem raczej do obsługi zdecydowanie cięższych przedstawicieli rasy trail/enduro i te doświadczenia mogły nieznacznie wpłynąć na mój entuzjazm. Nie mniej jednak bądźmy szczerzy - 8.95kg zachwyci bezwzględnie każdego.
Po szybkim obmacaniu karbonowych krągłości zacząłem dogłębniej zapoznawać się z tym cackiem. Rama to chciałoby się rzec – klasyka. Nie ma w niej nic zaskakującego. Ładnie poprowadzone linie zgrywają się idealnie ze sobą tworząc bardzo przyjemny w odbiorze całokształt (wszystkie pancerze poprowadzono wewnętrznie). Na stronie internetowej próżno szukać jakichkolwiek informacji o szczegółach geometrii co w tym segmencie jest absolutnie niewybaczalne, tym bardziej przy takiej cenie. No cóż, wygląda na to, że wszystko wyjdzie w praniu.
Rower zbudowano nie oszczędzając na komponentach. Praktycznie wszystkie pochodzą zza wielkiej wody - SRAM dzieli i rządzi. Świadczy o tym między innymi wymowny nadruk „SRAM 1/11” oznajmujący wszem i wobec jakiego rodzaju system napędza naszą ślicznotkę. Korba X01, przerzutka tył X0, manetki X01, hamulce X0. Jak mawiał Ali G: „Respect”. Do tego wykonane z zastosowaniem magicznego tworzywa (część mu i chwała) – naszego ulubionego włókna węglowego. W karbonowej rodzince mamy jeszcze do kompletu naprawdę nieźle wyglądającą, giętą kierownicę oraz wspornik siodła. Jedynym brzydkim kaczątkiem, czarną owcą i wynaturzeniem jest mostek - o zgrozo aluminiowy (wersji karbonowej Truvativ po prostu nie ma). Mimo przyzwoitej wagi psuje on odrobinę końcowy efekt. Tyle prezentacji – pora wskoczyć na siodło. Siodło (o czym przekonałem się później) całkiem wygodne. Niby typowo sportowa deska, a jednak moje cztery litery nie cierpiały zbytnich katuszy.
Od chwili zakiełkowania pomysłu na test Barracudy najbardziej intrygował mnie blat 36 zestawiony z kasetą 10-42. Od razu wiedziałem, że w połączeniu z kołami 29” to będzie niezła rakieta. Taki mariaż wymaga nie lada pary w nogach – szczególnie, gdy trasa obfituje w różnice poziomów. Na szczęście ramę przystosowano do bezpośredniego montażu przedniej przerzutki, co przy dodatkowej zębatce uczyni napęd zdecydowanie bardziej wszechstronnym.
Oprócz potwierdzenia wygórowanych oczekiwań co do parametrów akceleracyjno-szybkościowych, pierwsza przejażdżka wyprodukowała też interesujące wnioski dotyczące ergonomii i prowadzenia. Otóż opisałbym to jako hybrydę 2 różnych światów. Z tyłu mamy twarde, sportowe podwozie, które idealnie przekłada siłę mięśni na liczbę km/h, ale z przodu... wygodę porównywalną niemal z rowerem trekkingowym. Mówię serio. W życiu nie spodziewałbym się, że tego rodzaju maszyna umożliwi mi jazdę na tak wysokim poziomie komfortu. Z całą stanowczością stwierdzam, że pod tym względem Monteria to top 3 wszystkich rowerów na jakich miałem okazję kręcić. Dla mnie ideał. Jest to zasługą wysokiej główki i mocno wyniesionego chwytu (na marginesie dodam, że kierownica ma pokaźny wznios 30mm). Niestety każdy kij ma dwa końce. Przyjęcie pochylonej, optymalnej dla wyciskania dużych prędkości pozycji jest mocno utrudnione i do naprawdę wydajnego ścigania potrzebujemy 2 czynności obowiązkowych (odwrócenia mostka i przełożenia podkładek) oraz opcjonalnie zmiany kierownicy prostą.
Nie ma co - na twardych, ubitych i w miarę gładkich trasach Barracuda po prostu lata. Mknąc w tempie małej szosówki szczerzy swoje zęby na korbie i połyka kolejne kilometry. Pomagają jej w tym leciutkie obręcze Alexrims EVO 2.0 oraz piórkowe (jedne z najlżejszych na rynku), niemal pozbawione bieżnika opony Schwalbe Furious Fred w wersji Lite Skin. W części środkowej to praktycznie slicki, a klocki boczne są delikatnie mówiąc minimalistyczne. To sprawia, że na twardych podłożach toczą się fenomenalnie, ale wystarczy wjechać w coś luźniejszego (nie mówiąc o błocie) i mamy istną lambadę, której towarzyszy gorliwa modlitwa o utrzymanie pionu. W razie jakichkolwiek wypraw/wyścigów w warunkach mieszanych – rekomendujemy założenie czegoś bardziej uniwersalnego. Konieczność w/w operacji i tak nadejdzie nadspodziewanie szybko bowiem „szalone fredy” zużywają się w równie szalonym tempie. Widok dętki przedzierającej się przez osnowę nie jest wcale trudny do osiągnięcia.
Efektem pierwszej części testu było (oczekiwane) pobicie kilku rekordów, ale przyznaję, że rywalizacja w zawodach to nie do końca mój żywioł. Oczywiście zależało nam na wypróbowaniu roweru w mocno wymagających warunkach wyścigowych, czyli de facto w środowisku, do jakiego go stworzono. Dlatego wkrótce po mnie Barracudę przejął Bartek i zaplanował dla niej prawdziwie katorżniczy chrzest bojowy – 4-dniowe zawody Bike Adventure w Szklarskiej Porębie. Znając relacje z przebiegu poprzednich edycji zacząłem obawiać się czy Monteria to przeżyje...
Witajcie! Oczywiście przed zawodami musiałem się oswoić z naszą Barracudą i osobiście wszystko sprawdzić. Kiedy dosiadłem kolorową maszynę od razu wiedziałem, że spionizowana, komfortowa pozycja to coś nie do końca dla mnie. Podkładki, które były pod mostkiem, szybko znalazły się więc nad nim, a on sam został odwrócony, aby pierwotny wznios posłużył do wygenerowania kąta ujemnego. Hmm poprawa nastąpiła, ale nadal nie było idealnie. Zdecydowanie prosta kierownica stanowiłaby lepszy wybór do tego typu roweru. Lokalizacja etapówki w górach plus świadomość o zapowiadanych obfitych opadach deszczu, przełożyła się na kolejną, oczywistą decyzję - zmianę opon. Nie mógłbym sobie jednak odmówić frajdy z przejechania się chociaż raz na Furious Fredach. Kilkudziesięciokilometrowy wypad to trzy życiówki na 10, 30 i 50km. Szalone opony! Piekielnie lekkie i szybkie gumy. Było super, jednak zejdźmy na ziemię. Podtrzymałem pierwotną decyzję - zmieniamy opony. Wybór pada na Michelin Wild Grip’R Advanced 29x2.0”.
Na każdym z etapów obawiałem się w pierwszej kolejności o takie elementy jak: rama, koła i dętki. Dętek osobiście nie używam, ale konwersja na system „no tubes” na 4 dni mijała się zupełnie z celem. Wierzcie mi, że mój mało odpowiedzialny styl jazdy to niezła orka i zarazem rewelacyjny test dla każdego roweru. Dewiza brzmi: im szybciej na trudnych, kamienistych, technicznych zjazdach tym lepsza zabawa i czas na kresce. Więc jak to było z tymi zjazdami, podjazdami i wytrzymałością?
Otóż, tak jak na wstępie wspomniałem, najwięcej kłopotów przysporzyła mi dość wyprostowana pozycja. Ewidentnie, patrząc na lekkość roweru i wyposażenie jest to maszyna do ściągania, a nie do wygodnego przemierzania kilometrów. Tyle teoria, bowiem w rzeczywistości wysoka główka ramy w połączeniu z giętą kierownicą najbardziej dokuczały na bardzo stromych podjazdach, gdzie trzeba było konkretnie przytulić się do kierownicy, aby przednie koło utrzymało kontakt z podłożem. Nie ułatwiało to również sprawnego składania się w zakręty i powodowało zauważalną podsterowność. Kolejnym mankamentem na podjazdach sięgających 30%, które ponadto pokonywało się po wertepach, korzeniach i innych przeszkodach, było bardzo twarde przełożenie. 36 zębów w korbie przy kasecie 10-42 to zbyt wiele. Mimo że udało mi się podjechać wszystkie najcięższe podjazdy, to żółwia kadencja bardzo obciążyła moje kolana. To co przeszkadzało na podjazdach, na zjazdach okazało się dużym plusem. Możliwość dokręcenia na kilkukilometrowych szutrach biegnących konkretnie w dół uświadomiło mi, że 36 zębowy blat w korbie to jednak dobry pomysł. Winy należy więc upatrywać w kasecie. Spokojnie można było się pokusić o element z zakresem np. 11-46. I tak oto problem zostałby wyeliminowany.
Sprzymierzeńcem każdego udanego zjazdu jest amortyzator. Rock Shox SID to świetny sprzęt i dobry wybór. Jednak jest jedno ale. Wersja z pokrętłem szybkiej regulacji tłumienia kompresji zamiast manetki blokady skoku na kierownicy to nienajlepszy pomysł. No nic, może jednak komuś przypadnie do gustu. Temat rzeka to zachowanie napędu w błocie. Osobiście jestem zwolennikiem japońskich komponentów, jednak SRAM X01 poradził sobie bardzo dobrze. Na stromych podjazdach zmiana przełożeń nie sprawiała żadnych kłopotów. Co chwilę za to słyszałem to z lewej, to z prawej niezadowolone okrzyki rywali, których napęd po prostu przeskakiwał. Może to kwestia zużycia łańcucha (tak, tak trzeba tego pilnować panowie), a może przewagi wyższych grup Srama?
Mimo bardzo delikatnych kół i papierowej ramy, Monteria na karkołomnych zjazdach przetrwała i pozwoliła przetrwać mi. Barracuda dzielnie zniosła 4 dniowy trud zmagań, więc ogólna ocena nie może być inna jak pozytywna. Podsumowując. Plusy: lekkość roweru, przełożenie 36x10, jakość użytych komponentów (widelec+napęd). Minusy: pozycja za kierownicą, przełożenie 36x42, brak manetki blokady skoku amortyzatora, opony, które absolutnie nie nadają się do zastosowań w ciężkim terenie w górach.
No więc jak to naprawdę jest z tą Monterią? Z jednej strony niczego jej nie brakuje. Mocna specyfikacja i genialna waga sprawiają, że spokojnie może stawać w szranki z topową konkurencją (szczególnie w rękach sprawnego jeźdźca). Z drugiej strony jest chyba nieco zbyt konserwatywna. Przy cenie dobijającej do 13 kawałków przydałoby się też coś ekstra, jakaś dodatkowa technologia czy konstrukcyjny smaczek, który złoży obietnicę urwania kolejnych sekund z wyniku i skusi tych bardziej zapalonych zawodników. W polskich realiach poziom cenowy Barracudy znajduje się już w sferze jazdy profesjonalnej, gdzie pozyskanie nabywcy jest zdecydowanie trudniejszym zadaniem. Być może w takiej sytuacji dobrym pomysłem byłoby uzupełnienie portfolio o nieco tańszy koncept, który odziedziczy karbonową ramę, ale obniży loty w kwestii komponentów i stanie się atrakcyjną propozycją dla szerszego grona odbiorców do komfortowego ścigania się, np po mazowieckich wydmach :)
Nie pomoże niestety niska rozpoznawalność producenta, ale to naturalne, skoro 2017 jest dopiero drugim rokiem jego obecności na rynku (przynajmniej w kategorii wytwórcy rowerów). Jeśli jednak przyjrzymy się całej obecnej ofercie Monterii – wszyscy bardziej zorientowani pasjonaci dostrzegą w nich ducha (a może i coś więcej) marki, która kiedyś dzielnie sobie poczynała w kolarskim świecie i którą wielu z nas wspomina z wielką nostalgią. Jakieś 5 lat temu pływała już po wodach MTB jedna Barracuda. Czy warto dać szansę jej siostrze? To pokazałby pewnie dopiero test długodystansowy. Jeśli o nas chodzi... czemu nie.